poniedziałek, 17 grudnia 2012

O przewadze wiedzy tłumu nad mądrością ekspertów


Żyjemy w czasach, gdy ostatecznej wiedzy i interpretacji o docierających do nas faktach dostarczają osoby określanie zbiorowym mianem "ekspertów". Kiedy tylko wydarzy się coś niespodziewanego, trudnego do zrozumienia, tragicznego, na ekranach telewizorów widzimy specjalistów różnych dziedzin tłumaczących - najczęściej post factum - zaistniałe zdarzenia. Powołuje się zespoły ekspertów do zbadania afer gospodarczych, katastrof, nieszczęśliwych wypadków itd.

Zadajmy sobie pytanie, na które odpowiedź tylko pozornie jest oczywista. Na ile wiedza dostarczana przez jednostkowych lub zgromadzonych w niewielkich grupach ekspertów jest bardziej wartościowa od wiedzy, którą tworzą duże zbiorowości jednostek, spośród których zdecydowana większość nie jest w żadnym stopniu ekspertem z danej dziedziny, w sytuacji, w której głos każdej z nich waży dokładnie tyle samo?

Odpowiedź na to pytanie może być zaskakująca. Oto kilka przykładów udowadniających, że tłum czasami wie lepiej niż niejeden ekspert.

Pamiętają Państwo na pewno prowadzony przez Huberta Urbańskiego program "Milionerzy". Uczestnik tego show, w sytuacji, gdy nie potrafił sam udzielić prawidłowej odpowiedzi na pytanie, mógł skorzystać z "kół ratunkowych". Poza zredukowaniem możliwych opcji wyboru, pretendent do miliona mógł poprosić o pomoc publiczność złożoną z przypadkowych osób, głosujących na prawidłową, według nich, odpowiedź. Mógł też zadzwonić do osoby, którą uważał za "eksperta" w danej dziedzinie. Co się okazało? "Eksperci" odpowiadali całkiem nieźle. W amerykańskiej wersji "Milionerów" odsetek prawidłowych odpowiedzi "ekspertów" wyniósł 66%. Wynik ten blednie jednak, gdy porówna się go z trafnością odpowiedzi publiczności - 91%.

"Milionerzy" nie spełniają jednak szeregu metodologicznych kryteriów pozwalających uznać ten wynik za dowód na przewagę tłumu nad ekspertami. Aby to sprawdzić, Scott Page z Uniwersytetu w Michigan przeprowadził eksperyment mający na celu zbadanie, na ile różnorodność grupy postawionej przed rozwiązaniem jakiegoś problemu ma wpływ na powodzenie tego zadania. Po porównaniu szeregu grup liczących od 10 do 20 członków, grup różnych pod względem homogenicznności, od tych, które złożone były z samych "bystrzaków", przez grupy dobrane całkowicie losowo, po te złożone z samych "tępaków", okazało się, że najlepiej radziły sobie te grupy, w których zróżnicowanie było największe. Wniosek - aby stworzyć zespół sprawnie rozwiązujący dany problem - zgromadźmy w nim przypadkowe jednostki. To nie "eksperckość", ale różnorodność jest wartością.

Dlaczego tak się dzieje? Moim zdaniem w grę wchodzi kilka czynników. Po pierwsze w zróżnicowanej grupie lepiej działa konkurencja między poszczególnymi jednostkami, ponieważ rozpiętość aspiracji jest wyższa niż w grupach homogenicznych. Po drugie, celowy dobór "ekspertów" zakłada, że domyślamy się, jakie cechy osobnicze mogą być przydatne w rozwiązaniu problemu, co nie zawsze jest trafne. Lepiej więc dobrać różnych "specjalistów" z różnych dziedzin, bo wtedy szansa, że któryś trafi na rozwiązanie, jest lepsza. Grupy heterogeniczne łatwiej też organizują się w struktury ułatwiające samoorganizację, łatwiej wybierają liderów i wykonawców. Działają sprawniej niż zespoły ekspertów.

Na koniec historia z 28 stycznia 1986 roku, gdy o godzinie 11.38 amerykański wahadłowiec "Challenger", po wzniesieniu się na wysokość 16 kilometrów, na 74 sekundy po starcie, niespodziewanie eksplodował. Wyjaśnianie przyczyn tej tragedii przez grupy specjalistów trwało miesiącami. Jednak informacja, kto jest winny katastrofy, pojawiła się tak naprawdę w ciągu niespełna doby. Jak to możliwe?

Przy produkcji "Challengera" brali udział trzej wielcy kontrahenci: Rockwell International (zbudował wahadłowiec i jego silniki), Martin Marietta (zewnętrzny zbiornik paliwa) oraz Morton Thiokol (budowa rakiety nośnej na paliwo stałe). Wszystkie z tych firm były notowane na giełdzie. Natychmiast po katastrofie kursy wszystkich spadły, jednak największy spadek zanotowały akcje Morton Thiokol - aż o 12%. Giełda wskazała tę firmę, jako głównego winowajcę katastrofy, mimo że przez pierwszą dobę nie upubliczniano żadnych informacji o prawdopodobnych przyczynach katastrofy. Dopiero po pół roku specjalna ekspercka komisja orzekła, że zawiodły uszczelki o-ring w rakietach produkowanych przez Morton Thiokol… Tysiące indywidualnych graczy giełdowych, dysponujących rozproszoną, pokawałkowaną wiedzą i przeczuciami, rozwiązały zagadkę natychmiast, podczas gdy eksperci potrzebowali do tego pół roku….

niedziela, 16 grudnia 2012

Homo gen to bzdura, ale co z tego?


Poszukiwania "genu homoseksualizmu" trwały od wielu lat. Wygląda na to, że - wbrew nadziejom niektórych środowisk - taki gen nie istnieje. William Rice z Uniwersytetu Kalifornijskiego i Urban Friberg z Uniwersytetu Upsalla w Szwecji opublikowali niedawno w "Quarterly Review of Biology" pracę, w której stwierdzają, że orientacja seksualna nie jest sprawą genetyki, ale epigenetyki, czyli pozagenowych procesów dziedziczenia cech osobniczych. Procesy te mogą odbywać się w różnych środowiskach. W przypadku homoseksualizmu środowiskiem tym jest łono matki.

Procesy epigenetyczne nie wpływają na samą sekwencję DNA, lecz regulują stopień aktywacji poszczególnych genów, co ma szczególne znaczenie w trakcie życia płodowego człowieka. Organizm kobiety w ciąży jest narażony na duże wahania hormonów. Znaczniki epigenetyczne (epi-marks) reagują na te wahania. Jeśli nie działają prawidłowo, a organizm matki wydziela zbyt wiele hormonów kobiecych, wówczas ryzyko/szansa na urodzenie osoby homoseksualnej jest wyższa.

Może też być tak, że sam mechanizm epigenetyczny dziecka szwankuje, odrzucając znaczniki epigenetyczne któregoś z rodziców bądź też nie potrafiąc likwidować znaczników pochodzących od ojca lub matki. Dziewczynka, która przejmuje epi-marks ojca, będzie zachowywała się bardziej "męsko" od swoich koleżanek.

Tłumaczy to fakt, że choć udowodniono dziedziczny charakter zachowań homoseksualnych, to nie znajduje on potwierdzenia w genetyce. Odpowiedzialne są za to znaczniki epigenetyczne, swoistego rodzaju "aktywatory" poszczególnych sekwencji DNA.

Rice i Friberg stworzyli na podstawie tego odkrycia model opisujący rolę epigenetyki w kształtowaniu orientacji homoseksualnej, posługując się przy tym najnowszymi odkryciami z zakresu molekularnych regulatorów aktywowania genów i roli adrogenów w rozwoju seksualnym zwierząt. Połączyli to z ostatnimi wynikami badań nad epigenetyczną kontrolą aktywacji genów. Stworzony przez nich model z powodzeniem opisuje i przewiduje ewolucję zachowań homoseksualnych obu płci.

Wnioski z tych badań na pewno bardziej zmartwią niż ucieszą zwolenników genetycznego determinizmu orientacji homoseksualnej. Z drugiej jednak strony nie jest prawdą, że homoseksualizm jest postawą nabytą kulturowo lub egzogenicznym zaburzeniem psychicznym, jak chcieliby sądzić ci przekonani o możliwości jego leczenia.

Cały artykuł można przeczytać w The Quarterly Review of Biology: "Homosexuality as a consequence of epigenetically canalized sexual development."